Dom moich Dziadków

Pojęcie domu kojarzy mi się ze spokojną egzystencją, zaspokojeniem potrzeb materialnych i duchowych. Z poczuciem bezpieczeństwa, zaspokojeniem pragnienia wolności, miłości, co się nierozerwalnie wiąże z pojęciem rodziny, z rodziną pełną, zgodną, zdrową moralnie, stabilną. Wiąże się też z pojęciem Ojczyzny, z miłością do niej, z umiłowaniem ojczystej mowy, ojczystej przyrody, ojczystej kultury. Jest to pojęcie często pozornie złudne. „Dom” jest często marzeniem, ideałem. Lecz dom jest także wszędzie, gdzie my jesteśmy. My go tworzymy. Niezależnie od jego formy materialnej istnieje jego forma duchowa, której jesteśmy jakby częścią, mieszkańcem, budowniczym – zobowiązanym do dbałości o niego. I tak te wszystkie pojęcia wyrażające dom, wszystkie te nasze domy, są jakby drogą do tego domu Ojca do którego zmierzamy, a który będzie doskonały, posiadający te wszystkie przymioty, elementy wszystkich pojęć idealnego domu, do którego dążymy, o którym marzymy. Dlatego myślę, że warto przypomnieć sobie  ten pierwszy dom, który ogarniam pamięcią, a który wywarł ogromny wpływ na ukształtowanie się mojej osobowości, pewnej formacji duchowej mojej rodziny. Z takich historii składa się historia całego narodu, całego społeczeństwa, historia mojego najdroższego domu, który przetrwał tyle burz, który się ostał, mimo, że rozpadały się jego ściany a wiatr historii zwiewał go z mapy Europy – mojej Ojczyzny.

Dom moich Dziadków był to typowy dom mieszczański w dawnym Lublinie, stojący przy ulicy Kapucyńskiej pod nr 2. Na całość „Domu Dziadków” składało się mieszkanie pod nr 2, sklep i pomieszczenie na warsztat. Okna tego mieszkania wychodziły na plac Litewski. Pod koniec ubiegłego wieku, dziadek – Stanisław Januszewski, po wielu latach ciężkiej pracy nad zdobyciem fachu – uzyskaniem dyplomu mistrza czapniczego i uzbierania kapitaliku niezbędnego do założenia własnej firmy, przybył (około roku 1880) z młodą żoną Marią – sierotą, z Kielecczyzny do Lublina. Wynajął w kamienicy czynszowej  będącej własnością [prawdopodobnie od roku 1916] pana Jana Szunke odpowiedni lokal i założył własną firmę. Handlował kapeluszami, szył czapki, kształcił czeladników i majstrów. Była to pierwsza tego rodzaju firma nie żydowska w Lublinie. Prowadziła ją typowa rodzina drobnomieszczańska, pracowita, zapobiegliwa, dbająca o ład, wychowanie i wykształcenie dzieci. Dziadek z Babcią pracowali dużo więcej niż osiem godzin dziennie. Babcia prowadziła sklep, finanse firmy, obszywała całą rodzinę [szyła całkowicie bieliznę damską i męską, koszule męskie, powłoczki na pościel i dziecinne ubrania i to przyozdabiane ręcznie wykonywanymi koronkami]. Do pomocy miała kucharkę, gdy dzieci były małe to i opiekunkę do dzieci, w sklepie ekspedientkę. Obiady były przygotowywane nie tylko dla członków rodziny i służby, ale także dla czeladników. Dzieci otrzymały maksimum wykształcenia. Staranne studia w kraju i za granicą oraz przejęcie fachu po rodzicach.  Ojciec mój wyniósł z tego domu umiłowanie Ojczyzny, zdolność radzenia sobie w każdych warunkach, wiele umiejętności, encyklopedyczny umysł i nieposzlakowaną uczciwość. Życie z takim charakterem nie było łatwe.

Po dziadkach została domowa biblioteka świadcząca o bardzo wysokim poziomie wiedzy i inteligencji mieszkańców tego domu. Ludzie pracujący po 14, a nawet więcej godzin na dobę, znajdowali czas, mieli jeszcze siłę i ochotę przeczytać właściwie wszystko co w owych czasach docierało do domów inteligenckich. Dzieła klasyki literatury, ówczesne pisma itp. W soboty zamykano wcześniej sklep i warsztat i dziadkowie szli do teatru lub do kina. W niedzielę utrzymywali stosunki towarzyskie z zaprzyjaźnionymi rodzinami, chodzili do kościoła, zażywali spacerów, wyjeżdżali omnibusem na Sławinek lub na majówki za miasto.

Dom – mieszkanie – z meblami solidnymi, ciężkimi, z których niektóre po ponad stu latach służby – służą jeszcze dzisiaj mnie – z pianinem, z lampą naftową, z bijącym zegarem, z rogami jelenimi nad drzwiami – był szkołą, kuźnią charakterów dla członków rodziny, czeladzi, służby. W nim, tak jak każdy mebel i sprzęt miał swoje miejsce, tak i każdy jego mieszkaniec miał i znał swoje miejsce w dosłownym tego słowa znaczeniu i w hierarchii rodzinnej. Panował tu ład, spokój, oszczędność, żelazna dyscyplina. Dom, który w latach zawieruch wojennych był bastionem polskości. Cały dom pracował dla Ojczyzny. W okresie Legionów, Kampanii 1920 r – zabezpieczył pełne wyposażenie jednego członka rodziny, który brał czynny udział w wojsku. W latach okupacji hitlerowskiej – dom rozszerzył swoje podwoje  dla maksymalnej ilości ludzi, którzy w jego gościnnych progach przeżyli ten straszny okres. Warsztat czapniczy rozszerzył asortyment wytwarzanych produktów i dał pracę około 20 -tu ludziom. W czasie okupacji wszyscy pracujący w tego rodzaju warsztacie, który obowiązany był wytwarzać część produktów jako kontyngent – darmo dla Niemców – posiadali dokumenty, które chroniły ich przed wysłaniem ich na roboty do Niemiec, do obozów koncentracyjnych itp. Wszyscy pracownicy firmy przeżyli okupację. W zakamarkach pakamer sklepowych znajdowali schronienie Żydzi i Polacy w czasie ulicznych łapanek. W „żebrzące soboty” drzwi sklepu stały otworem dla potrzebujących wsparcia.

Dom ten jako taki przestał już istnieć, lecz starannie przechowywane pamiątki po nim i meble służą nadal społeczeństwu Lublina (w Skansenie, w teatrze, w izbie rzemieślniczej, w bibliotekach, w rodzinie). Nagromadzone wartości duchowe nie zamarły wraz tym domem, lecz dalej żyją i rozrastają się w następnych pokoleniach  w wielkie drzewo, którego korzenie sięgają jeszcze głębiej – do domów zesłańców na Syberię, domów szlacheckich, domów chłopskich, domów polskich i domów w których znaleźli schronienie wygnańcy z innych ojczyzn…

Lublin, dnia 23 stycznia 1999 r.

[Moja mała księga miasta II]