Na „Deptaku”

Siedzę na „Deptaku”. Spokojnie płynie czas. Jasne promienie słoneczne igrają na odnowionych kamieniczkach, na lśniących kopułach lasu wież – tam, gdzie na Ratuszu wesoły Koziołek igra z wiatrem pobekując do zaprzyjaźnionego z nim Kogucika z wieży Trynitarskiej. Jak przysadzista staromiejska mieszczka  – brama Krakowska gościnnie zaprasza do wnętrz swego gospodarstwa i jak przystało dostojnej gospodyni mającej bezustanne baczenie na wszystko co się dokoła dzieje – pamięta naraz o wszystkim. O tym, by zegar, co odmierza czas historii służył jak od wieków wszystkim mieszkańcom, przypomina o opiece, jaką otacza ten gród Matka Boża i jego patron – św. Antoni, a w południe głosem hejnału budzi w sercach słuchających wspomnienia z lat minionych. Gdy Lublin był dużo mniejszy, a system przekazu informacji i komunikowania się był jeszcze w powijakach, po balkonie bramy Krakowskiej, który wówczas otaczał wokół jej wieżę – chodził dniem i nocą strażak wypatrując, czy gdzieś nie wybuchł pożar.Głos jego trąbki spełniał rolę zegara – informując mieszkańców, że upływa tak ważna w danej dobie godzina – godzina hejnału.

Siedzę na ławeczce. Oczy wszystkich kierują się w górę ku balkonowi na bramie Krakowskiej, na której trębacz rozpoczyna swój koncert. Po każdym odegraniu hejnału przyjaźnie macha ręką w odpowiedzi na pozdrowienia przechodniów. Akompaniują mu dzwony bijące na „Anioł Pański” w pobliskich kościołach. Na błękitnym niebie zawisły w zachwycie jasne obłoczki. Zasłuchany Koziołek wstrzymał swój taniec z wiatrem.

Siedzę na ławeczce. Obok drobnym truchcikiem przebiegł wesoło merdając ogonkiem mały jamniczek. Z pamięci mojej wyłania się śliczny, gałkankowy jamniczek uszyty przez moją Babcię – Miluś. A Babcia mi opowiadała swoje wspomnienie o prawdziwym jamniczku  – Milusiu, jamniczku mojego Dziadka. Kiedy Dziadek pił kawę u „Semadeniego” załatwiając interesy „firmowe” – na gospodarstwie, czyli w sklepie kapeluszniczo-czapniczym firmy „St.Januszewski” – zostawała Babcia z Milusiem. Gdy Dziadek był niezbędny w sklepie,  Babcia mówiła: „Miluś – przyprowadź Pana”. Miluś posłusznie dreptał do kawiarni i przyprowadzał swojego pana. A sklep mieścił się przy ulicy Kapucyńskiej pod nr. 2. A kiedy Dziadka pochowano na cmentarzu przy ulicy Lipowej, Miluś dwa dni leżał na jego grobie,  u stóp anioła trzymającego różę, aż zdechł z tęsknoty.

Siedzę na ławeczce. Smętny głos harmonii porusza serce melodią  z mojej młodości:  „La Paloma”. Prześlicznie gra Rumun – absolwent szkoły muzycznej, który zauroczony Lublinem i przyjazną mu atmosferą – prawdopodobnie zostanie w nim na stałe. A z pamięci mej dochodzi nawoływanie: „Antoś, Anto…ś”. To żona pana Antoniego przygotowała już obiad dla niego i dla licznej gromadki dzieci. Na krużgankach oficyny już słychać tupot stóp wśród stukotu maszyn singerowskich i odgłosów postukiwania młotków szewskich. Pan Antoni – mistrz nad mistrze, potrafił zreperować każdy parasol i wyleczyć każdą chorą lalkę.

Siedzę na ławeczce. Wzrok mój pada na wieżę kościoła p.w. Świętego Ducha. Brak mi na jego dachu jasnej figury Matki Bożej, która stała w ciemnej wnęce. Towarzyszyła mi w drodze do prywatnej szkoły pani Jolanty Sadowskiej, szkoły, która powstała zaraz po wyzwoleniu w oparciu o tradycje szkoły pani Papiewskiej. Mieściła się ona w zabytkowej  kamieniczce na Starym Mieście – Rynek 12. A spośród uczniów mojej klasy szczególnie zapamiętałam koleżankę Tanię, której rodzice przybyli do Lublina uciekając przed rewolucją w Rosji i znaleźli w nim nową ojczyznę, przyjaciół i kochaną cerkiew. Kolegę Tomka, który cudem przeżył okupację i wkrótce żegnaliśmy go gdy wyjeżdżał do swojej nowej ojczyzny – do Izraela.

Siedzę na ławeczce. W górze już Księżyc lśni. W jego poświacie znów wesoło tańczy Koziołek. „Deptak” opustoszał. Ogródki zniknęły. Latarnie pomagają Księżycowi odkrywać nowe uroki tego tak przeze mnie ukochanego miasta. Zegar na wieży odmierza czas historii. Lublin zasypia…

Lublin, dnia 28 listopada 1998 r.

[Moja mała księga miasta II]