Sławinek w moich wspomnieniach

Kiedy chodzisz po Sławinku
patrz oczami duszy,
pośród bluszczy i barwinku
kiedy chodzisz po Sławinku.
Da Ci skarby w upominku,
piękno jego wzruszy.
Kiedy chodzisz po Sławinku
patrz oczami duszy.

Dla mnie Sławinek stał się miejscem na ziemi, w którym przeżyłam najszczęśliwsze chwile dzieciństwa. Tu po burzach wojennych znalazłam pierwszy swój dom – wymarzony, wymodlony, zbudowany przez mojego ojca i powstały dosłownie z pracy jego rąk i z jego marzeń.

Na rok przed zakończeniem wojny, jeszcze w czarnej nocy okupacji, znalazł tu schronienie zmęczony, lecz jeszcze nie stary, pogorzelec z Warszawy, wojenny tułacz. Na działce o powierzchni 1000 m2 wybudował domek na wzór wiejskiej chałupki, malutki – 5 x 6 m – taki aby mógł być zarejestrowany jako stróżówka u władz. Niemcy nie pozwalali Polakom budować domów mieszkalnych. Domek był zbudowany z bali drewnianych, ciosanych, łączonych na zrąb, szpary mchem utkane i gliną zalepione. Wewnątrz bielony, na zewnątrz gacony liśćmi z pobliskich drzew. Wokół niego raj: ogródek, sadek, alejki, kwiaty, komórka z królikami i z kurami, psy, a na dachu gołębie. A widok rozciągał się daleki – aż po horyzont, na którym widać było wieś Sławinek, pola, przydrożne krzyże.

A jak wyglądał sam Sławinek? Ja mieszkałam na kolonii Sławinek położonej na „pierwszej górze”. Administracyjnie – należał do gminy Konopnica – poza granicami Lublina. Dzielnica ta – jeszcze zgodnie z planami przedwojennymi – miała być dzielnicą willową, wypoczynkową. Przemawiały za tym walory klimatyczne. Czyste powietrze (brak zakładów przemysłowych), piękne krajobrazowo położenie i dwa źródła mineralne o wodzie żelazistej mającej właściwości lecznicze, korzystniejsze niż źródła w Nałęczowie. Teren malowniczy, pagórkowaty. Rzeka Czechówka, jeszcze nie uregulowana, biegła naturalnie, corocznie zalewając malownicze łąki. Nieco wyżej, piękny park z zabytkowym dworkiem i stawami. Parcele budowlane były nie mniejsze niż o powierzchni 1000 m2 lub stanowiły jej wielokrotność. Domy budowano eleganckie – wille, podobne w stylu do budowanych w Nałęczowie. Otoczone były małymi ogrodami-parkami, a nawet projektowanymi częściowo jako małe laski – jak np. ogród przy willi dra Piechowskiego. Parcele jeszcze nie zabudowane, stanowiły lokatę kapitału zamożniejszych mieszczan Lublina (kupców, lekarzy, prawników), były dzierżawione i użytkowane jako pola uprawne. Piękne wzgórza, porośnięte łanami zbóż, wśród których ogrody stanowiły oazy zieleni, otaczały dolinę Czechówki. Dawny zakład kąpielowy na Sławinku zamieniony został przez Niemców na pijalnię wód. Park był pięknie utrzymany. Polakom wstęp był wzbroniony. Jedno źródło – obudowane – dostarczało wody do pijalni, drugie znajdowało się na łące. Przez piękne pagórki biegła aleja szerokości około trzech metrów, wysypana tłuczoną cegłą, prowadząca do pijalni wód w parku. Przeznaczona tylko dla Niemców, stanowiła spacerowo-rowerową trasę. Zwana była „czerwoną drogą”.

Czechówka biegła przez pachnące kwieciem łąki, które były corocznie zalewane wiosennymi wodami a następnie pokrywały się żółtymi kobiercami kaczeńców. Lato przynosiło znów bezmiar różnorakiego kwiecia. Szczególnie utkwiły mi w pamięci majowe wieczory. Zapach bzów, jaśminów, koncerty żab w stawach parku, śpiewy słowików. W to wszystko wplatały się odgłosy psów, śpiewy maryjne przy przydrożnych krzyżach i tęskne dźwięki harmonii.

Tam gdzie obecnie krzyżuje się aleja Tysiąclecia z aleją Warszawską – przebiegała polna droga wiodąca do wsi Sławinek. Stała tam kuźnia i dwa domy. W jednym z nich zaraz po wyzwoleniu mieściła się w jednej izbie część szkoły. Miały tam lekcje dwie klasy. Wchodziło się tam przez sień zamieszkałą kiedyś chyba przez zwierzęta. Tak budowano kiedyś czworaki. Ubikacja była na dworze, a przebiegająca opodal droga stanowiła salę gimnastyczną do gry w piłkę (między przejazdami kolejnych furmanek). Gdy było zimno – na dużej przerwie – najbliżej mieszkający uczniowie przynosili nauczycielce herbatę ze swoich domów.

Szosa prowadziła do miasta odległego o około l km. Chodziło się „z pierwszej góry” do „figury” (do skrzyżowania z szosą kraśnicką, gdzie stał do ostatniej jego przebudowy drewniany krzyż) – po zakupy. Na samym Sławinku była tylko piekarnia – masło i mleko kupowało się od miejscowych gospodarzy. Szosa była nie oświetlona, nie miała poboczy dla pieszych. Brukowana „kocimi łbami”, miała tylko pobocza dla furmanek. Szło się wąską ścieżką przy ogrodzeniach posesji, omijając stare lipy …

― ‧ ―

Mój maleńki domek na Sławinku, który powstał w nocy okupacji by dać początek mojej miłości do mojego Lublina i do mojej Ojczyzny, stał się ukochaniem, wspomnieniem i źródłem siły w pracy całego życia dla dobra mojego miasta. Kojarzy mi się z wozem Drzymały, który w nocy niewoli stał się symbolem, bastionem wielkiej miłości do ziemi ojców, twierdzą polskości. W majowe, pachnące bzami wieczory, przy akompaniamencie pieni słowików – w moim ogródku spotykali się ludzie, którzy wnieśli wielki wkład w kulturę Narodu. Pani dr Zofia Wojciechowska z trzema synami: Krzysztofem, Piotrem i Tomaszem, których uczyła miłości do ziemi ojczystej w wąwozach Sławinka, pan inż. Bogdan Wołk-­Łaniewski, pan Antoni Michalak, pan Zenon Kononowicz, pani Wanda Arlitewicz-­Młodożeńcowa… W gościnnych progach małej chałupki bywali także działacze konspiracji i przyszli budowniczowie nowego Lublina.

Sławinek został dla mnie najpiękniejszym miejscem w najpiękniejszym mieście – LUBLINIE. A w miejsce dwu źródełek, które zniknęły po wybudowaniu ujęcia wody dla miejskich wodociągów – biją nowe dwa źródła dające wytchnienie, będące rajem dla zmęczonej życiem duszy: Skansen i Ogród Botaniczny. Tam oddychając pełną piersią czystym powietrzem i słuchając znowu pieśni słowików – nabieram siły i energii do dalszego życia w tym najpiękniejszym z miast.

Lublin, 4 grudnia 1996 r.
(Praca nagrodzone w konkursie „Kocham Lublin” – 1997 r.)

 

[Moja mała księga miasta I]