Moja wolność i moje wyzwolenie

(Sławinek, lipiec l944 r.)

Dla mnie wolność
– to niebo od bombowców wolne,
dla mnie wolność
– to od armat i czołgów wolne drogi polne
dla mnie wolność
– to dla wszystkich chleb i dach nad głową,
dla mnie wolność
– jest dla wszystkich jednakową…

Jedenasty listopada. Święto narodowe w wolnej Polsce. Wolność. To takie wielkie słowo. Ważne. Słowo znaczące: życie, dźwięk polskiej mowy, niezależność, suwerenność, własne władze. Wolność… Tak różnie interpretowane przez różnych filozofów, historyków, wyznawców różnych ideologii, religii. Wolność sumienia, wolność od obcej przemocy. Czasem wolność rozumiana jest jako anarchia. Spory, dyskusje, kontrowersje. Czy mamy wolność, od kiedy, od tej czy innej daty, od tego czy od innego roku ? Czy prawdziwa, czy nie? Słowa, słowa, słowa. Co by było gdyby było? A ja co czuję? Dla mnie wolność to jasne słońce w jasny lipcowy dzień, tłum ludzi wzdłuż szosy warszawskiej po której jadą czołgi omijając stosy pocisków, rozbitych pojazdów. Na czołgach żołnierze w rogatywkach, roześmiani, umorusani, mówiący językiem bardziej rosyjskim niż polskim. Na poboczach szosy stare kobiety ocierające łzy, dzieci z zaciekawieniem oglądające pierwszy raz w życiu polskie mundury… Wolność to zapach poziomek zebranych do miseczki przez mego ojca i zerwana przez niego najpiękniejsza pąsowa róża błyszcząca od rosy. Róża, która została zatknięta na zielonej rogatywce młodego roześmianego chłopca siedzącego wysoko na czołgu – jedną ręką, podczas gdy druga zanurzyła się w miseczce z poziomkami wzniesionej rękami malej dziewczynki – podniesionej wysoko przez ojca… Dziewczynki, u której nad łóżeczkiem wisiał orzełek biały na czerwonym tle obok obrazka Matki Bożej Częstochowskiej i fotografii zmarłej mamusi. Dziewczynki, która nie miała radia, nie chodziła na koncerty i do kina, a która poznawała Ojczyznę z pieśni, które śpiewał jej ojciec do snu: „Z dymem pożarów”, „Jeszcze Polska nie zginęła”, „Jedzie, jedzie na Kasztance”.

Na wzgórz u ponad wsią Sławinek (po drugiej stronie Czechówki) stała bateria rosyjskich „katiuszy”. Druga bateria zatrzymała się na zawalonej wrakami pojazdów, trupami ludzi i koni szosie warszawskiej, na „1-ej górze”. Upojeni zwycięstwem i alkoholem zwycięzcy żołnierze zaczęli strzelać do siebie, myśląc, że mają przed sobą wroga. Podczas tej kanonady podobnej do partii ping-ponga granej piekielnych partnerów – prawie każdy dom w tej części Sławinka został ugodzony przynajmniej jednym pociskiem. W małej piwniczce z węglem, odmawiając pacierze przeżyłyśmy straszne chwile. Gdy nasz maleńki domek został uderzony pociskiem, który utkwił w podmurówce – w kuchence został wybity otwór przez który widać było daleki horyzont, a cała podłoga została pokryta szkłem i odłamkami potłuczonych naczyń. Bałyśmy się przez dłuższy czas wyjść z piwnicy. Przez długie godziny nie ustawała strzelanina. Tym razem „do wiwatu”.

Nastąpiły długie dni porządkowania domku, zdeptanego ogródka. Przez Sławinek przewalały się oddziały małych, brudnych, często zawszonych chłopców i dziewcząt. Nocowali gdzie się dało, prosili o jedzenie. Dziwili się wszystkiemu, niszczyli z głupoty co się dało. Palili książki poniemieckie, deski z płotów, w ogrodach wyrywali co się dało i pytali czy daleko jeszcze do Berlina. Wieczorami prześlicznie grali na harmoniach tęskne melodie. Tańczyli, śpiewali, a w niedzielę jeździli ustrojonymi wozami do naszego kościoła do ślubów z dziewczętami z okolicznych wsi. A potem dziewczyny zostawały, a oni szli dalej do swojego dalekiego, nieznanego celu. Po drodze wielu z nich pozostało w ubogich ziemnych mogiłkach. Były takie mogiłki w parku na Sławinku . Dzieci nosiły tam kwiatki. Co się z nimi stało – nie wiem…

Przybyli i polscy żołnierze. Weseli, w rogatywkach. Na łące oczyszczonej już z trupów i zwałów rozbitych czołgów odbywały się ich ćwiczenia. Obserwowałam je wraz z innymi dziećmi ukrytymi wśród krzaków. Nie mogłam nadziwić się jak to jest, że żołnierze podczas ćwiczeń śmieją się i żartują, i to po polsku. Niedawno widziałam w tym samym miejscu ćwiczenia niemieckich żołnierzy. Wydawali dzikie wrzaski, a ich dowódca od czasu do czasu bił ich po twarzach. A nasi chłopcy po zajęciach odmaszerowywali, wesoło śpiewając znane polskie piosenki…

W ciągu dnia i wieczorami słychać było polskie i rosyjskie śpiewy. Polskie bardziej wesołe, rosyjskie bardziej tęskne. Melodie te do dzisiaj mam w duszy i brak mi tego codziennego śpiewu i odgłosu kopyt końskich uderzających o bruk …

Tak wyglądało moje wyzwolenie i moja wymarzona wolność.

A oto moje notatki z historycznej już książeczki pana Ireneusza Cabana p.t. „Lublin. lipiec 1944” – relacje z tych samych dni – utrwalonych w mej pamięci:

„…21-22 lipca główna fala ewakuacyjna Niemców przeszła przez Lublin…”
„…22 lipca po południu rozpoczęły się pierwsze walki o Lublin…„
„…codzienne transporty ewakuacyjne różnych dóbr materialnych wysyłanych z Lublina, a także przeciągające przez miasto tabory z dobytkiem i inwentarzem nasiedleńców z Zamojszczyzny i Niemców wołyńskich…”
„…plutony miejscowego garnizonu AK pierwsze rozpoczęły działanie. W rejonie Sławinka pluton „Merkurego” (ppor. Franciszek Filipowicz) z IV rejonu AK atakował kierujące się na Warszawę niemieckie kolumny taborów. Następnie wspólnie z żołnierzami BCh (Batalionów Chłopskich) ze Snopkowa – pluton ten brał udział w radzieckim ataku na Lublin od zachodu..”
„…W pierwszych  dniach po wyzwoleniu sklepy w mieście były nieczynne. Ich właściciele Niemcy i folksdojcze (podczas okupacji w ręce niemieckie przeszło około 700 sklepów i warsztatów) porzucili je w obawie przed zemstą tych, którzy od 1942 roku byli wywłaszczeni. W tej sytuacji nieliczni polscy kupcy naprawiali zniszczenia oraz dzień i noc strzegli swego dobytku, bowiem wszystko co „bezpańskie” bardzo szybko stawało się czyjąś własnością. Niektórzy wykorzystując chaos pierwszych chwil, skwapliwie pomnażali swój majątek. Wiele sklepów i magazynów stało otworem.”

Lublin, 18 września 1995 r.

[Moja mała księga miasta I]