O lubelskim zwierciadle minionego czasu – skansenie – inaczej

Uratowane od zapomnienia,
ożyły w sercach każdego z nas
w kształty oblekły się wspomnienia,
czarodziej różdżką wstrzymał czas.

Październik. Jesienna mgła. Mży kapuśniaczek. A może serce raduje kaskada barw? Babie lato. Dymy snujące się nad ścierniskami. Jesienne zamyślenie.

Wędrując dróżkami skansenu – Muzeum Wsi Lubelskiej na Sławinku w Lublinie, mijam słomiane strzech y – jakże podobne do tych strzech z pożółkłych fotografii (z 1919 r.) żołnierzy I-go Pułku Szwoleżerów Wojska Polskiego, stacjonującego w tak bliskiej Lublinowi wsi Czechówce, pułku w którym służył mój stryjek – wachmistrz Marian Januszewski.

Na skrzyżowaniu wiejskich dróg, Jezus Frasobliwy – ten sam, co na polskiej wsi, od lat już przypominał wyruszającym „za chlebem” lub wracającym na ojcowiznę – o swej trosce o każdego mieszkańca tej tak doświadczonej przez los polskiej wsi.

Każda zagroda przypomina o tym. że przez wieki polski gospodarz potrafił wykonać wszystko, co było niezbędne do codziennego życia, a ziemia – dobra matka zdołała go, choć nieraz bardzo skromnie, wyżywić.

Prawie każdy sprzęt przypomina mi przeszłość, powracają drogie sercu wspomnienia.

I tak np. – bambetel – kolorowe sny w dom u teściów – na zasłanym lnianym płótnem (wykonanym na warsztacie tkackim, zgrubiałymi od pługa i kosy palcami teścia) pachnącym sianie. Koromysło – dźwiganie ze studni kryształowej wody, aby po zagrzaniu jej na płycie chlebowego pieca – aby przygotować w niecce kąpiel dla córeczki. Kociuba, maślnice, skopki na mleko, najzdrowsze i najsmaczniejsze na świecie wiejskie jadło. Zapach suszonych ziół – izdebkę babuni i rodzinny dom zbudowany na wzór wiejskiej chałupki – na pobliskim wzgórzu – na tym samym Sławinku co skansen.

Piękny dworek z Żyrzyna – przypomina mi inny dwór z mojego okupacyjnego dzieciństwa – taki do niego podobny – dworek (już nieistniejący) w Strykowicach koło Zwolenia, w którym znalazłam spokój i kochające serca. A na stoliczku przy fortepianie leży gra – młynek, ta sama w którą grałam z moim Ojcem przy zaciemnionych oknach. w długie jesienne wieczory. Zaorane pole zda się oddychać z lubością w promieniach jesiennego, niepiekącego słońca, czekając na ziarno – jak czeka go cała nasza udręczona ziemia. Czeka na gospodarza, który przeżegnawszy się, rzucać w nią będzie zdrowe, nieskażone obcymi naleciałościami ziarno.

Żyjemy na tej ziemi Ojców- wszyscyśmy gospodarze. Każdy z nas ma swoje „pole”, może ubogie, może zachwaszczone, ale to swój skrawek Ojczyzny powierzony mu – za który jest odpowiedzialny i powinien go uprawiać jak umie i jak może najlepiej. Każdy ma swoją „zagrodę” lub swój „dwór”, w którym na kominku winno palić się jego serce, przy którym każdy potrzebujący może się ogrzać.

I tak wędrując po tym skrawku ojczystej ziemi. po tej miniaturze naszej Lubelszczyzny, oddychając zdrowym powietrzem i słuchając świergotania układających się do snu ptaków, mijając zagrody, kościółki, wiatrak, sklepiki – myślę, że w tym zwierciadle minionego czasu, każdy z nas może się przejrzeć i ujrzeć siebie w najpiękniejszych barwach wiosny, lata i jesieni – życia…

Opublikowano – „Głos niezależny”, październik 2000 r.

[Moja mała księga miasta III]